piątek, 21 sierpnia 2020

Od Alexandra cd. Sana

Usłyszał kroki, które sprawiły, że skoczył na równe nogi. Wyjrzał zza krat i ucieszył się na widok znajomej postaci. San! Alexander od razu przeszedł do wykonywania planu. Rozsadził lodem zamek, po czym szybkim kopnięciem wyłamał drzwi. Pomógł wstać rannemu członkowi Bractwa i dołączył do towarzysza. Blondyn wydawał się być dość zdenerwowany - Alex szybko domyślił się, że ich obecność w bazie wroga nie jest już tajemnicą. Szybko natknęli się na przeciwników, którymi zajmowała się Rebbeca. Uczeń wymienił krótkie spojrzenie z nauczycielką. Staruszka nie odezwała się słowem. W jej oczach chłopak dostrzegł jednak ulgę. Chociaż mentorka zwykle zachowywała się oschle wobec niego, zwykle niezwykle martwiła się o podopiecznego.
Stanęli do walki. Właściwie kontratak rozpoczął San. Alexander, nim zdążył cokolwiek zrobić, poczuł, jak obija się o ścianę. Chwilowy ból ogarnął jego ciało. Syknął cicho, łapiąc się za ramię. Robert osunął się na ziemię.
Białowłosy odwrócił się, odzyskując przebłysk świadomości, szukając źródła swojego zderzenia. Podniósł wzrok, aby zobaczyć stojącego naprzeciwko Sana. Chłopak wstrzymał oddech, widząc kapiącą na posadzkę krew. Blondyn był ranny. Nim jednak Alexander ruszył, by mu pomóc, młodzieniec poradził sobie sam, wysyłając przeciwnika z impetem na sufit. Chwilę później z nieprzyjemnym chrupotem spadło na ziemię. Białowłosy poczuł narastające mdłości i odwrócił wzrok od trupa. San ominął go, mrucząc coś pod nosem. Alexander podał dłoń Robertowi, pomagając mu wstać. Mężczyzna już na pierwszy rzut oka wyglądał na padniętego. Pilnie potrzebował odpoczynku, a nie wydawało się, aby powrót do bazy nastąpił szybko.
- Wybacz, że cię popchałem. - Białowłosy spojrzał zaskoczony na zbliżającego się do niego Sana. Chłopak nie miał za co przepraszać. To Alexander powinien podziękować za ratunek. Blondyn w końcu zaryzykował własnym zdrowiem.
- Zapomnij o tym - odparł Alex, delikatnie wzruszając ramionami. - Pomogę ci z opatrzeniem rany.
Jak zaoferował, tak też uczynił. Sprawie owinął już odkażoną dłoń Sana bandażem i zabezpieczył opatrunek przed osunięciem się.
Po naprawdę krótkiej przerwie na złapanie oddechu ruszyli dalej. Krążyli wśród korytarzy, starając się jak najszybciej dotrzeć do wyjścia. Nie było to jednak tak proste. Co chwila wpadali na patrole wroga. Tym razem nawet Alexander włączył się do walki. Choć sam nie nazwałby tego atakiem. Po prostu przewrócił pobliski dystrybutor, a wylaną pod nogi łowców wodę zamroził, tworząc swoiste lodowisko. Nacierający mężczyźni stracili równowagę, zaliczając bolesny upadek, na którego sam widok białowłosy odwrócił głowę. Jego technika walki może nie była zabójcza, ale niezwykle denerwująca.
***
Dotarli do znajomego korytarza. Rebbeca wyjrzała zza rogu. Cofnęła się z niezadowoloną miną.
- Obstawili całe wyjście - szepnęła zmarnowana, powoli kręcąc głową. - Musimy poszukać innej drogi na zewnątrz.
Właśnie tego obawiał się Alexander. Zostali uwięzieni. Jakie mają szanse na odnalezienie innego przejścia? Mentorka najwyraźniej nie chciała ryzykować kolejnego bezpośredniego starcia. Siły wroga musiały być więc przytłaczające. Skąd ma pewność, że inna droga też nie została już obstawiona przez łowców? Białowłosy powoli zaczynał panikować. Co jeśli nigdy się stąd nie wydostaną?
Alexander nie wyraził swoich obaw głośno. Ruszył w milczeniu za towarzyszami, dalej pomagając iść Robertowi. Mężczyzna z przygnębieniem spoglądał w ziemię.
- To wszystko moja wina... - westchnął cicho. - Gdybym nie dał się złapać, nie musielibyście teraz ryzykować swojego życia.
- Lepiej bym tego nie zrobił - odparł Alexander. - Nie przejmuj się, Rebbeca zaraz znajdzie jakieś rozwiązanie.
Białowłosy chciał wierzyć w wypowiadane przez siebie słowa. Mentorka zawsze miała dobre pomysły. Teraz parła przed siebie, powalając na ziemię coraz to nowszych wrogów. Choć nie okazywała zmęczenia, białowłosy doskonale wiedział, że staruszka nie ma już tyle sił, co kiedyś. Alexander właściwie zastanawiał się, jakim cudem jeszcze żyją. Ich życie wisiało na włosku od pierwszej chwili, kiedy postawili swoje kroki w bunkrze.
Po przebyciu dość dużej odległości i znokautowaniu wielu wrogów dotarli do dość dużej, metalowej bramy. Musiało być to miejsce, w którym łowcy odbierali zaopatrzenie. Oczywiście warta strzegła wyjścia - ostatniej deski ratunku. Potrzebowali planu.
Rebbeca zmarszczyła brwi. Wrogów było wielu. Bezpośredni atak nie wchodził w grę. Alexander właściwie miał pewien pomysł. Mógłby zwiększyć swój zasięg i lodem odciąć drogę przeciwnikom. W tym celu jednak musiałby zmienić się w smoka, co wcale go nie zadowalało. Nienawidził tej formy, ale wolał ją od śmierci. Był jedynym, który może to zrobić. San i Rebbeca przez swoje rozmiary nie mogli pozwolić sobie na przemianę.
Alexander podzielił się swoimi spostrzeżeniami z resztą towarzyszy. Nie mieli wiele czasu. Musieli działać.
- Absolutnie. - Mentorka niemal od razu odrzuciła plan. - Zrobisz sobie krzywdę.
- Nie mamy zbyt wielu opcji - przypomniał białowłosy. - Zaraz będzie więcej łowców.
Rebbeca nie wydawała się być przekonana. Doskonale znała umiejętności swojego ucznia. Nic więc dziwnego, że zwątpiła w powodzenie jego pomysłu. Alexander jednak czuł pewność. Był gotów stawić czoła wrogom. Mentorka uległa. Białowłosy wziął głęboki oddech.
Bez ostrzeżenia zmienił formę. Nie czekając chwili, ruszył do przodu i wyskoczył zza rogu prosto na niczego niespodziewających się strażników. Wykorzystał moment zaskoczenia i lodową ścianą odgrodził łowców od bramy. Kolejno, mocnym pchnięciem wyważył bramę, otwierając towarzyszom drogę ku wolności.
Ciepłe promienie zachodzącego słońca oświetliły białe łuski smoka. Skoczył przed siebie, szybkim ruchem skrzydeł wzbijając się w niebo. Chwilę później dołączyli do niego Rebbeca i San z Robertem na grzbiecie. Byli wolni. Prawie. Ledwo zaczęli się oddalać, kiedy Alexander dostrzegł podążające za nimi samoloty. Wspaniale. Chłopak przeklął cicho. Nie mogli wracać do bazy z łowcami depczącymi im po piętach. Pozostało im krążenie po okolicy do momentu, aż nie zgubią wrogów.
Alexander trzymał się na samym końcu. Nie był w stanie dotrzymać tempa towarzyszom. Dodatkowo nie chciał się przemęczać. Aby ich dogonić musiałby zużyć niesamowicie wiele energii. Nie miał możliwości, tak jak uprzednio, skorzystać z dobroci Sana i odpocząć na jego grzbiecie - Robert zajmował to miejsce. 
Nieprzyjemne buczenie stawało się coraz bardziej uciążliwe. Alexander ledwo słyszał własne myśli. Niełatwym zadaniem było zgubienie pościgu. Smoki posiadały jednak dużą przewagę - zwrotność. Omijanie górskich wierzchołków nie stanowiło dla nich żadnego problemu. Latające maszyny musiały zataczać większe koła, aby dalej ich gonić. Tak więc członkowie Bractwa obrali najbardziej krętą trasę. Zgubienie samolotów pozostawało kwestią czasu. 
Kiedy tylko łowcy zniknęli z pola widzenia, Rebbeca zniżyła swój lot.
Wylądujmy i wróćmy do ludzkich postaci - zdecydowała. - W gęstym lesie nas nie znajdą i zaprzestaną pościgu. 
Alexandrowi ten plan się podobał. Nie musiał więcej męczyć się w jaszczurczej formie. Gładko osiadł na ziemi, zmieniając się. Szybkim przeciągnięciem się, rozprostował kości. Postawił też kilka niepewnych kroków, mając wrażenie, jakby zapomniał, jak się chodzi. Mentorka, San i Robert znaleźli się tuż obok niego. Chwilę później samolot przeleciał nad ich głowami. Najwyraźniej nie zauważył stojącej wśród zarośli grupki ludzi.
- Wracajmy do bazy - zarządziła staruszka, wskazując gestem ręki odpowiedni kierunek.
- Że na piechotę? - Alexander uniósł brwi z zaskoczenia.
- Na piechotę - potwierdziła, ruszając w dobrą stronę. Białowłosy westchnął. Bolały go wszystkie mięśnie. Zmarnowanym wzrokiem zmierzył górę. Nie zdobędą szczytu do rana! Czekał ich mało przyjemny, nocny spacer o nieznanym, zarośniętym buszu.

San? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz