niedziela, 20 września 2020

Od Sana cd. Alexandra

Poprawił kaptur bluzy, ziewnął przeciągle. Był potwornie zmęczony. Choć wcześniej dostali trochę czasu na odpoczynek i przespanie się, nie udało mu się go wykorzystać. Dobre kilka godzin przeleżał na materacu, a gdy wreszcie zasnął, obudziły go kroki Rebbeci. Jakby tego było mało, wszystko go bolało, a najbardziej doskwierała głowa oraz rana na przedramieniu. I jeszcze to okropne uczucie na szyi. Miał wrażenie, że dłonie tamtego łowcy nadal się na niej zaciskały.
Tyle dobrego, że spakował prowizoryczną apteczkę, w którą wliczały się leki przeciwbólowe. Może nie do końca dały pożądany efekt, ale po wzięciu ich ból na tyle zmalał, że jakoś mógł polecieć.
Popatrzył na Alexa, który przemienił się i kilkoma machnięciami skrzydeł wzbił się w górę. Chwilę później dołączyła do niego jego mentorka. Dwójka spojrzała z pewnym wyczekiwaniem na Koreańczyka, ten wziął głęboki wdech.
Myślał, żeby zastosować technikę, której użył jak na początku lecieli. Tu dziękował swojej naturze, ponieważ energia przeznaczana na moce i energia do całej reszty były poniekąd czymś innym, więc pomimo ogólnego zmęczenia mógł sobie pozwolić na grawitacyjny lot (ale nazwa). I tak też chyba zrobi. Co prawda nie będzie w stanie lecieć tak długo jak poprzednim razem, ale to nadal coś, trochę machania skrzydłami mniej.
– Ja – zaczął – zrobię tak jak ostatnio.
– Masz energię? – usłyszał chwilę później głos staruszki.
– Trochę. – Wzruszył ramionami.
Po krótkim skupieniu uniósł się kawałek nad ziemią. Smoczyca nie mówiąc nic więcej ruszyła w drogę powrotną, za nią polecieli uczniowie.
Podróż zapowiadała się na dość długą, zwłaszcza że wystartowali z bazy, która znajdowała się dalej od miasta niż poprzednia. Ponadto zmęczeni nie mogli sobie pozwolić na szybki lot, musieli oszczędzać energię i korzystać z wiatru, który akurat im sprzyjał.
San westchnął ciężko. Próbował jakoś się wyciszyć, lecz nie szło mu to najlepiej. Myślami nadal tkwił w walce, widząc przed oczami zapętlające się momenty, w których kogoś pozbawił życia. Naliczył dziewięć osób, w tym tamtego członka bractwa, choć mógł się pomylić. Śmierć sojusznika najbardziej mu dokuczała. Ciągle gdzieś tam obawiał się, że przez to będzie miał problemy. Ale przecież nie zabił go celowo! To był wypadek. Nie spodziewał się, że moc wtedy ogarnie też jego.
Ściągnął brwi, warknął, przeklinając w duchu po koreańsku. Wtem poczuł na sobie czyjś wzrok. Odwrócił głowę, spojrzał na przypatrującego mu się Alexandra. Smok mierzył go trochę trudnym do określenia wzrokiem. San nie wiedział, co mu w tym momencie po głowie chodziło. Otworzył usta, gdy nagle gwałtownie zaczął opadać. Spuścił wzrok na będące z każdą chwilą coraz bliżej drzewa, usłyszał głośny łopot skrzydeł. Spojrzał na Alexa, który zerwał się jak poparzony; nie dał jednak chłopakowi nic więcej zrobić i szybko się przemienił. Chwycił łapą swoją torbę, machnął parę razy wielkimi skrzydłami, by wyrównać swój lot i znaleźć się koło pozostałych. Westchnął głośno, z nozdrzy wyleciał mały dymek. Było blisko.
Nikt nic nie powiedział, w milczeniu lecieli dalej. Mrok nadal spowijał wszystko, noc trwała w najlepsze, zapewne było już po północy. Było jednak cicho, jedynie drzewa szumiały od wiatru. Łowcy nie dawali żadnych oznak życia, musieli więc się poddać. I dobrze. Kolejna walka w tym momencie była najmniej potrzebna.
Z czasem zaczęli dostrzegać światła miasta. Byli już niedaleko. San odetchnął cicho. Nareszcie. Czuł się, jakby przez dobry miesiąc nie było go w domu, podczas gdy minęło... ile? Dwa dni? Trzy? Naprawdę już na samą myśl o położeniu się w swoim łóżku czuł ogromną ulgę. I przy okazji narastające zmęczenie.
Machnął skrzydłami, starając się cały czas utrzymać lot. Nagle kątem oka dostrzegł dziwny ruch. Łypnął na lecącego obok niego białego smoka. Alex wydawał się już opadać z sił. Nic dziwnego, wyczerpująca walka, później długi lot. San zmierzył go wzrokiem, po czym podleciał pod niego.
– Wskakuj – mruknął.
Alex spojrzał na niego, przez moment milczał.
– Dolecę – odparł nie do końca przekonująco. – To już niedaleko. Poza tym ty też jesteś zmęczony.
– Nie jesteś wcale ciężki. I jak mówiłeś to niedaleko. Taki kawałek możesz przesiedzieć na moim grzbiecie.
Podniósł wzrok na Alexa. Smok wyraźnie się wahał. Popatrzył na mentorkę, która wydawała się nie zwracać na nich uwagi. Ponownie spojrzał na Sana. Wyglądał na niezdecydowanego. Pewnie nie wiedział, co ma zrobić. W końcu nieco zniżył lot, gdy nagle odezwała się staruszka:
– Wylądujemy na tej polanie i dalej ruszymy pieszo.
Zaczęła zbliżać się do niedużej wolnej przestrzeni między drzewami. Uczniowie podążyli za nią wzrokiem, chwilę później bez słowa ruszyli w jej ślad. Cała trójka wylądowała na trawie i przybrała ludzką postać, po czym udała się przez las w stronę miasta.
Minęła chyba godzina (albo i trochę ponad) nim San dotarł do domu. W końcu jednak stanął przed wejściem do rodzinnej restauracji, pogrążonej w mroku, ponieważ już dawno skończyły się godziny otwarcia. Wziął głęboki wdech, odwrócił się i spojrzał na stojących obok Alexa i jego mentorkę.
– Nie musieliście mnie odprowadzać aż pod drzwi, ale dziękuję – powiedział trochę niepewnie.
– Chciałam się upewnić, że wrócisz do domu – odpowiedziała staruszka.
Koreańczyk wolno przytaknął. Pożegnał się z nimi i poszedł do domu.
Średniej wielkości ciemne drzwi powoli się otworzyły. San wszedł do środka i zamknął je za sobą najciszej jak mógł. Zdjął buty, przeleciał wzrokiem po części mieszkania, którą dostrzegał z przedsionka. Mrok, cisza. Wszyscy musieli spać, w końcu była czwarta nad ranem. Poprawił w ręce torbę, a następnie udał się do swojego pokoju. Położył dłoń na klamce.
– Spóźniłeś się – usłyszał za sobą.
Zastygł w bezruchu, chwilę później odwrócił głowę. Jego oczom ukazał się stojący w progu swojego pokoju Joon. Wyższy o pół głowy mężczyzna opierał się o futrynę ze skrzyżowanymi na piersi rękami, posyłając mu trochę gniewne spojrzenie.
– Godzina duchów już minęła – rzekł poważnym tonem.
San uniósł brwi. Ach no tak. Już po trzeciej...
– Hyung, daj spokój, jestem wycieńczo...
Nie zdążył dokończyć, ponieważ brat zerwał się jak poparzony i mocno go przycisnął do siebie. San zachłysnął się powietrzem, z trudem powstrzymał się przed kaszlnięciem, nie chcąc zbudzić pozostałych członków rodziny. Wziął parę głębokich wdechów, krzywiąc się nieznacznie.
– Hyung, dusisz mnie – szepnął. – Ajajaj, hyunghyung...
Joon jak na znak oderwał się od niego, lecz nie dał mu spokoju a zaczął dokładnie z każdej strony oglądać.
– Bogowie, Sana, co ci się stało? Co to za opatrunek na czole? Matko, ale masz siniaka! – Spojrzał na jego szyję. – Hyyyy, a to co? Ktoś cię dusił? Kto, powiedz, hyung zaraz się z nim rozliczy...!
– Ciszej, zaraz wszystkich obudzisz – jęknął San. – Powiem ci wszystko, powiem. Tylko proszę, daj mi odpocząć. Zmęczony jestem.
Brat wyprostował się nagle.
– Ale jesteś ranny!
– Opatrzyli mnie w bazie, też wziąłem leki przeciwbólowe, więc nie jest źle. – Wzruszył ramionami. – Teraz tylko muszę choć trochę się przespać.
Joon nie wyglądał na zbytnio przekonanego, ale postanowił zaufać Sanowi. Poklepał go pokrzepiająco po ramieniu, posyłając mu delikatny uśmiech.
– Jasne, jasne. Prześpij się, a rano albo popołudniu opowiesz wszystko.



No i San opowiedział rano.
Rano nie tego, a kolejnego dnia, bo praktycznie cały przespał. Rodzina martwiła się, że coś mu się dzieje, bo się nie budził, ale popołudniu dał oznaki życia wychodząc z pokoju, by coś zjeść. Matka i Joon, którzy akurat byli w domu zaraz zasypali go masą pytań, ale on odpowiedział tylko na kilka, tłumacząc się, że wciąż jest zmęczony, po czym wrócił do pokoju i z dwoma przerwami przespał cały wieczór i noc. Ale tego mu właśnie było trzeba. Snu. Dużo snu, zwłaszcza, że on ogólnie mało spał.
Jak tylko się wyspał, wrócił do normalnego życia. Zaspokoił ciekawość rodziny (co prawda pomijając niektóre szczegóły, ale nie pytali więcej, więc uznał, że wystarczy), kontynuował życie studenta, tym razem trochę mniej zmęczonego.
Ziewnął przeciągle, idąc spacerowym krokiem chodnikiem. Cieszył się, że dzisiaj miał mniej zajęć, ponieważ nie bardzo chciało mu się myśleć. Przejechał ręką po swych blond włosach, jednocześnie poprawiając nieco bandanę. Tak, trochę zmienił swój styl ubioru, ale tylko na potrzeby ran, które zakrywał przed resztą. Matka go nieco podleczyła, aczkolwiek pozostał strup na głowie, w połowie zabliźniona rana po nożu oraz wciąż widoczne ślady na szyi, więc pozakrywał je poprzez noszenie bandany i swetra z golfem (na który założył koszulę w kratę, by mniej elegancko wyglądać). Ale przynajmniej ojciec dał mu wolne od pracy w restauracji na parę dni. Tyle dobrego.
Skręcił w następną ulicę, ujrzał znajomy szyld restauracji. Odrobinę przyspieszył. Był już całkiem blisko, gdy wtem wyszła z niej znajoma sylwetka. San zmierzył ją wzrokiem, uniósł brwi. Od razu rozpoznał – to był Alex (cóż, dziwne, żeby go nie poznał, w końcu wyróżniał się trochę na tle innych). Chłopak wyglądał na zamyślonego, jednocześnie trochę zawiedzionego. Szedł z nieco spuszczoną głową, kopnął niewidzialny kamień.
Koreańczyk przyjrzał mu się, chwilę później podszedł do niego.
– Hej – rzekł spokojnie.
Białowłosy zatrzymał się i odwrócił głowę, widząc Sana otworzył szerzej oczy, które błysnęły jak gdyby gdzieś tam cieszył się na jego widok.
– O, hej – odparł.
– Byłeś w restauracji? – spytał San, na moment łapiąc za jedno ucho swojego plecaka.
– Tak... – Alex zamilkł nagle – to znaczy nie... To znaczy na chwilę. Sprawdzić czy jesteś.
Słysząc to Koreańczyk uniósł brew. Zastanawiał się, po co dokładnie chłopak przyszedł. Chciał coś od niego? Najwidoczniej. Tylko co? Nie wiedział. W tym momencie nie potrafił wymyślić, o co mogło chodzić.
– Jakaś sprawa do mnie czy jak? – spytał.

Alexander?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz