Wziąłem głęboki oddech, kiedy tylko znalazłem się w pozornie bezpiecznej kryjówce. Nie pisałem się na żadne igranie z losem i unikanie wystrzelonych w naszą stronę pocisków. Przekląłem pod nosem. Chcę do domu.
Rebecca nieprzerwanie dzwoniła po pomoc, ale bez większych efektów. Dlaczego Bractwo chociaż raz nie potrafi zrobić czegoś dobrze? Nienawidziłem panującego tam systemu. No, do cholery, my tutaj walczymy o życie, a reszta członków zapewne popija gdzieś wieczorną herbatkę!
- Na samym wejściu jest czterech mężczyzn - powiedziała nagle dziewczyna, wpatrując się w mrok. Ona cokolwiek widziała?! - Są uzbrojeni, ale rozmawiają o jakimś facecie, który ma niedługo przybyć i że muszą nas szybko sprzątnąć. Pewnie to ktoś ważny.
Czyli chcą się nas niezwłocznie pozbyć. Milutko. Dodatkowo zaraz przybędzie jakiś szef, który najpewniej w mgnieniu oka sobie z nami poradzi. Wspaniale, kochani, wspaniale. Dlaczego właściwie zgodziłem się na tę misję? Co mną kierowało? Ah, fakt. Rebecca.
- Chyba potrzebujemy twoich cieni. - Mentor dziewczyny zwrócił się do swojej uczennicy. Zmarszczył brwi, najpewniej rozważając jakiś plan. - Czy mogłabyś im namieszać, że nie jesteśmy wrogami i by pokazali nam gdzie są więźniowie?
Zastanawiałem się, czy jest to właściwie możliwe. Amrena posiada takie zdolności?
- Spróbuje, ale musimy podejść bliżej - odparła. W jej głosie słyszałem niepewność. Czyżby dziewczyna nie była pewna, czy się jej uda? Wspaniale.
- Alexander. - Na dźwięk swojego imienia wyprostowałem się i spojrzałem na mentorkę. - Zostań tutaj i obserwuj otoczenie - poleciła. - Nie możemy wszyscy zaryzykować. Jeśli nie będziemy długo wracać, uciekaj stąd i wezwij pomoc.
Kiwnąłem głową. Szczerze nie uśmiechała mi się wizja powrotu do bunkru. Z przyjemnością mogłem pozostać na powierzchni.
Mniej mi się to zaczęło podobać, kiedy zostałem całkowicie sam. W mroku. A wokoło są wrogowie. Westchnąłem cicho. Wiedziałem dlaczego mentorka kazała mi zostać - nieszczególnie radziłem sobie w walce, a do takowej mogło dojść. Rebecca przez owe polecenie chciała mi dać do zrozumienia "po prostu nie umrzyj". Dziękuję.
Odprowadziłem wzrokiem towarzyszy, którzy po chwili najwyraźniej bez większych problemów dostali się ponownie do bazy wroga. Otoczyła mnie smutna i nieprzyjemna cisza. Usiałem na ziemi i czekałem. Mijały minuty, a dalej nie powrócili.
Wtedy usłyszałem dźwięk silnika samochodu. Wyjrzałem zza krzaków. Ciemne auto zatrzymało się niedaleko. Wysiadło z niego dwóch wysokich mężczyzn. Każdy odziany był w garnitur. Rozejrzeli się, jakby próbowali dostrzec cokolwiek niecodziennego. Cofnąłem się do tyłu, przypadkiem łamiąc leżący na ziemi patyk. Cholera, cholera, cholera.
Wstrzymałem oddech, w obawie, ze zostałem odkryty. Usłyszałem kroki. Czy tylko ja mam tak wielkiego pecha? Ktoś niedaleko. Wyczuwałem przytłaczającą obecność. Mężczyzna prychnął.
- Zdawało mi się - odparł spokojnie. - Chodźmy.
Odeszli. Ja jednak obawiając się, że może to być zasadzka, dalej pozostawałem w ukryciu. Dopiero po dłuższej chwili wyjrzałem zza bezpiecznych krzaków. Nikogo nie było. Musieli wejść do bazy. To też niedobrze. Miałem nadzieję, że moim towarzyszom nic nie będzie. W obawie o ich bezpieczeństwo, wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do siedziby Bractwa. Akt desperacji, świadomie nigdy bym tego nie zrobił.
Odebrali! Szybko wyjaśniłem nasze położenie. Kazali mi czekać na pomoc, która podobno miała wyruszyć za kilka sekund. Oby dodarli tutaj szybko. Może nie jest jeszcze za późno.
Amrena?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz