Zmierzył wzrokiem z góry na dół obydwu mężczyzn: blondyna i bruneta. Dwa napakowane schaby na sterydach. No dobra, trochę przesada, ale San nie umiał ich określić w żaden pozytywny ani chociażby nienegatywny sposób. Widział w nich coś nieprzyjemnego. Może to te poważne miny? Albo fakt, że byli podwładnymi Petersona? Pewnie to. Jeszcze na dodatek byli oni na tyle wielcy i pewnie tak silni, że bez problemu podnieśliby takiego niewysokiego chudzielca jak on... Okej, z niego to nie był aż taki chudzielec... ale nadal.
– Ale że idziemy razem czy wy po prostu jedziecie po nasze rzeczy? – zapytał bez większych emocji.
– Nie możecie opuszczać terenu bazy – rzekł gardłowym tonem jeden z mężczyzn.
– Chyba nie myślicie, że będziecie mogli tak o przegrzebać nasze mieszkania – prychnął wtem Alex, krzyżując ręce na piersi. – Co jak co, ale to jest naruszenie prawa!
Blondynowi nie spodobały się słowa chłopaka.
– Ale to nie zmienia faktu, że jesteście podejrzani...
– Ach, dajcie spokój – wtrącił się San. – Naprawdę, taką prostą rzecz będziecie komplikować – zdanie to skierował zdecydowanie bardziej do pachołków Petersona niż Alexandra. – Po prostu zawieziecie nas pod nasze domy, spakujemy się i nas z powrotem tu zabierzecie.
Chwila ciszy.
– Okej, ale będziemy mogli przeszukać wasze torby, żeby mieć pewność, że nie zabraliście ze sobą nic nieodpowiedniego – powiedział brunet; z dwójki to chyba on był tym trochę mądrzejszym.
Tak doszedłszy do zgody cała czwórka opuściła siedzibę bractwa. Blondyn zabrał ze sobą Alexa, więc San został skazany na podróż po rzeczy z brunetem. Skazany, ponieważ osobiście wolał iść z tamtym drugim. Jeśli się nie mylił i blondyn rzeczywiście był tym głupim, mógłby go jakoś oszukać i zabrać coś, co później by mu się przydało w razie W. A tak to brunet pewnie porządnie przeszuka jego torbę i w najgorszym przypadku przyczepi się byle czego.
Po niedługiej jeździe wreszcie byli przed dobrze mu znaną restauracją. Podróż minęła mu niezbyt przyjemnie – panowała drętwa cisza, nawet radio nie grało. Jedyne, co zdobył to imię bruneta: Mark. I to nie było takim prostym zadaniem, bo na początku mężczyzna nie chciał go zdradzić z nieznanych Koreańczykowi przyczyn.
Wziął głęboki wdech, powoli wszedł do środka restauracji.
Ruch o tej porze był niewielki, przebywało zaledwie paru klientów. Widząc wchodzącego za Sanem wielkoluda otworzyli nieco szerzej oczy, lecz szybko wrócili do swoich spraw. W przeciwieństwie do ojca, który gdy tylko ujrzał Marka, zapytał po koreańsku:
– A to kto?
Głos miał wyjątkowo poważny i było w nim coś, co wskazywało, że rodzic miał złe co do tego przeczucia. Spojrzał na Sana, który wyglądał na bardziej zmarnowanego niż wczoraj przy kolacji. Blondyn zaczesał ręką do tyłu włosy, poczuł jak jego dłonie stają się zimne.
– Jest sprawa – starał się brzmieć spokojnie, ale przy ojcu tak nie umiał.
Nie chciał o tym mówić tutaj w restauracji – obawiał się, to znaczy wiedział, że ojciec się na niego wydrze, gdy dowie się, co zaszło, a nie chciał przeszkadzać będącym tu klientom, więc zabrał rodzica na górę. Oczywiście, Mark bez słowa poszedł za nim; stanął przy drzwiach od mieszkania, podczas gdy ojciec z synem zebrali się w części dziennej.
– O co chodzi? – mężczyzna był poważny i podejrzliwy.
Spojrzał przelotnie na stojącego dalej bruneta, po czym powrócił wzrokiem na Sana.
– Mam do niego coś powiedzieć?
– Nie – San zaprzeczył niemal od razu. – Teraz żadnego angielskiego.
Na te słowa rodzic zmarszczył brwi.
San chwilę stał, zbierając myśli, w końcu jednak wziął głęboki wdech i możliwie jak najdelikatniej przedstawił całą sytuację. Opowiedział o tym, jak był świadkiem śmierci (jak się okazało) jednego z ważniejszych członków bractwa, ale nagle został obrzucony oskarżeniami przez niejakiego Petersona, później jego kolega został posądzony o współudział, a teraz obydwoje musieli spędzić parę dni, a może i tygodni w siedzibie bractwa w celach obserwacji czy cokolwiek góra miała na myśli.
– Co? – zapytał ojciec, podpierając ręce pod boki.
San otworzył szerzej oczy. Głos rodzica wcale nie zdradzał wielkiego zszokowania ani tym bardziej ogromnego wkurzenia. Nie nadszedł pełny i gwałtowny opieprz, jakiego wyczekiwał blondyn, co go dosyć mocno zdziwiło. Zmierzył wzrokiem ojca z góry na dół, unosząc brwi, otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz tamten go wyprzedził, pytając:
– Czemu nie powiedziałeś szybciej?
Odpowiedź nie nadeszła szybko. San chwilę z nią zwlekał, za bardzo nie wiedząc, co powiedzieć. Ostatecznie jednak rzekł:
– Na początku to były tylko puste oskarżenia, które nie miały żadnego poparcia w dowodach, ale dzisiaj sprawa nagle przybrała inny tor i tak teraz wygląda.
– Joon wie? – ojciec zadał kolejne pytanie po krótkim zastanowieniu się.
– Nie. – Pokręcił głową. – Wczoraj chciałem mu powiedzieć, ale skoro wtedy nic się nie rozwinęło, chciałem nie zamartwiać go i załatwić wszystko po cichu.
– To nie mów mu.
Sana zdziwiły te słowa.
– Słucham? – Uniósł brwi w konfuzji.
– I tak teraz jest poza miastem z powodu pracy – wytłumaczył rodzic, krzyżując ręce na piersi. – Jeśli mu powiesz teraz, rzuci wszystko i wróci, a ja tego nie chcę. Jesteś dorosły i dojrzały, musisz nauczyć się samodzielnie rozwiązywać takie problemy. Zresztą, jak nie zrobiłeś nic złego to nie powinno pójść źle.
Był spokojny. Bardzo. Sana niezwykle to dziwiło. Ale jednocześnie poczuł coś w sercu. Ojciec nie nakrzyczał na niego, wrzeszcząc, jak mógł się w coś takiego wpakować – nie dość, że przyjął to niezwykle spokojnie to jeszcze dał mu kazanie, które dla Sana było w pewnym stopniu pocieszające. Rodzic wierzył w niego. Wierzył, że jakoś z tego wyjdzie.
– Abeoji... – powiedział wzruszonym tonem.
– Aish, nie rozklejaj się tylko! – syknął ojciec. – Co tamtemu dryblasowi powiesz jak później zapyta, o czym rozmawialiśmy?
Na to pytanie San popadł w krótkie zamyślenie.
– Nie powiem, że wiesz o wszystkim... Raczej, że cię okłamałem i wmówiłem, że to coś w rodzaju specjalnego treningu. – Wzruszył ramionami. – Nie chcę, żebyś ty ani mama zostali w to zamieszani, zwłaszcza że nie orientujecie się w sprawach bractwa...
– Szybciej tam! – warknął nagle Mark. – Skończ rozmowę w tatulkiem, nie mamy czasu!
Słysząc to San skrzywił się. Odwrócił głowę i spojrzał złowrogo na bruneta, jednakże nic nie powiedział poza krótkim:
– Już.
– Dobra, kończmy, bo jeszcze zacznie coś podejrzewać – polecił ojciec.
– Jasne.
Rodzic wrócił na dół, by zająć się restauracją; choć nie zostawił jej całkiem samej, bowiem pracował niedawno zatrudniony półetatowiec, nadal musiał mieć ją pod kontrolą. San i Mark pozostali sami w mieszkaniu.
Koreańczyk szybkim krokiem udał się do swojego pokoju. Wyciągnął spod łóżka dużą torbę, do której zaczął pakować ubrania i najpotrzebniejsze rzeczy. Każdy jego ruch dokładnie śledził Mark – wzrok mężczyzny San czuł na sobie bardzo wyraźnie i irytowało go to, ale nic w tej kwestii nie powiedział. Chciał w tym momencie jak najszybciej mieć to wszystko za sobą.
– O nie, tego nie weźmiesz – usłyszał nagle.
Odwrócił głowę, trzymając w rękach swój laptop posłał brunetowi pytające spojrzenie. Otworzył usta, już miał coś powiedzieć, lecz ostatecznie się rozmyślił. Wolał nie prowadzić żadnej argumentacji. Jak będzie za bardzo uparty to tylko więcej podejrzeń na niego padnie i będą wobec niego ostrożniejsi. W najgorszym wypadku jeszcze skonfiskują mu komórkę.
Bez słowa odłożył laptop, ale potem chwycił do rąk szkicownik oraz piórnik z podstawowymi przyborami. Specjalnie je otworzył i pokazał Markowi, by ten wiedział, że nie ma tam nic nieodpowiedniego. Mężczyzna się nie odezwał.
Gdy już skończył się pakować, przerzucił torbę przez ramię i wraz z pachołkiem Petersona opuścili mieszkanie. Zeszli po schodach do restauracji, już mieli wychodzić, lecz zatrzymał Sana ojciec, który wcisnął mu w ręce siatkę.
– Masz – rzucił krótko.
San zajrzał do siatki – dostał całe pudełko kimchi. Nieco go zdziwił ten gest, więc spojrzał na ojca, unosząc brwi, na co tamten pospiesznie wytłumaczył:
– Kimchi jest ważne.
– Dzięki, ale nie wiem, czy znajdę lodówkę, do której będę mógł to schować – odparł trochę niepewnie San.
– No to zjesz wszystko dzisiaj. Albo w inny sposób użyjesz – dodał, wzruszając ramionami. – Tylko nie marnuj!
San nic więcej nie mówił. Zabrał siatkę i po krótkim pożegnaniu wyszedł z restauracji.
– Co mu wtedy w mieszkaniu mówiłeś? – zapytał poważnym tonem Mark, gdy siedzieli już w samochodzie.
Wow, zapytał...
– Cóż... – udał zamyślenie, zapinając pasy. – Powiedziałem, że zapisałem się na specjalny trening, w ramach którego mam spędzić jakiś czas w siedzibie.
– Czyli nie powiedziałeś prawdy?
W odpowiedzi San prychnął.
– Mam jeszcze rodziców w to wciągać?
Mark popatrzył na odbicie Koreańczyka w lusterku, jednak nic więcej nie powiedział. Musiał łyknąć haczyk. A przynajmniej San miał taką nadzieję.
– To będzie wasz pokój.
Jeden z podwładnych otworzył drzwi, za którymi kryło się nieduże pomieszczenie. Chłopcy zmierzyli je wzrokiem, trochę niepewnie weszli do środka. Od razu dostrzegli, że to był pokój dwuosobowy.
– Wow, czyli będziemy mieszkać we dwójkę? – rzekł Alexander ni do siebie, ni do reszty, choć wydawało się, że taki układ mu odpowiadał.
– Spodziewałem się celi – powiedział krótko San tonem, jakby był trochę zawiedziony.
Naprawdę tak myślał. No może nie dosłownie o celi, ale podejrzewał, że zostaną wrzuceni do jakiegoś ciasnego, biednego pokoiku, w którym warunki będą poniżej normalnych; a tu taki zwykły pokój, w sumie na poziomie tego w tamtej bazie w górach.
Tyle dobrego, ponieważ podwładni wyszli i dali im czasu na ogarnięcie się. San zajął łóżko po lewej, położył obok niego swoją torbę oraz siatkę i usiadł na nim, gdy nagle coś zaskrzypiało. Ściągnął nieco brwi, jego usta przemieniły się w wąską kreskę. Chyba więcej czasu będę spędzał poza pokojem. Jeszcze coś się rozwali i dopiero będzie...
Trochę czasu dwójka sobie poświęciła, pomimo że doszli do wniosku, że raczej nie będą przekładać swoich ubrań do szafy i zostawią w torbach. Alex spytał, co się znajdowało w siatce, San pokazał całkiem spore pudełko pełne niemal po brzegi kimchi (przy okazji dowiedział się, że w siatce były również zapakowane w papierek dwie pary drewnianych pałeczek).
– Zjemy ile się da, a z resztą to nie wiem, co się stanie. – Wzruszył ramionami.
– To trzeba trzymać w lodówce? – spytał Alex.
San pokiwał głową.
– Widziałem, że Peterson w gabinecie trzyma małą lodówkę, chyba na jakieś napoje – powiedział wtem białowłosy; wydawał się być nieco zdziwiony tym co zauważył.
– O, to już wiemy, co zrobimy – odparł krótko San, okładając pudełko na biurko.
Nastała cisza. Mieli czas (dosyć sporo), a nie wiedzieli za bardzo, co robić, więc każdy sięgnął po komórkę... i szybko odkryli, że w pokoju nie ma zasięgu. San przyjrzał się wyświetlaczowi, westchnął ciężko. To było do przewidzenia. Trzeba będzie znaleźć jakiś punkt, w którym jest zasięg.
Na szczęście – albo i nie – długo tak nie posiedzieli, ponieważ zaraz do pokoju weszły ich mentorki. Chłopaków zdziwił nieco ten widok; kobiety szybko wytłumaczyły, że góra pozwoliła im na trening, więc właśnie przyszły po nich. Alexander w reakcji jęknął głośno, mówiąc, że nigdzie nie idzie. Oczywiście, nie przekonał Rebecci, która postawiła w końcu takie argumenty, że nie mógł nie iść. San mniej negatywnie zareagował; w sumie jeśli miał być szczery to poniekąd to mu było na rękę. W zasadzie to chciał trenować. Ćwiczenia były jedną z bardzo niewielu rzeczy, o ile nie jedyną, jakie mógł tu robić.
– Ach, nie chcę! – marudził Alex, wstając z łóżka z ogromną wręcz niechęcią.
– Pomyśl, że dzięki tym treningom będziesz mógł elegancko skopać Petersonowi tyłek – rzekł spokojnie San, wyciągając z torby ubrania na ćwiczenia.
Ileś dni w bazie pod okiem Petersona... Czy San to wytrzyma? Szczerze w to wątpił. Ale miał nadzieję, że spędzanie z nim tyle czasu pozwoli mu na uprzykrzanie mu życia do tego stopnia, że ten pożałuje, że w ogóle wpadł na pomysł oskarżenia go o cokolwiek.
Alexander?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz